Recenzja filmu

Zbliżenia (2014)
Magdalena Piekorz
Joanna Orleańska
Łukasz Simlat

Dalej niż bliżej

Piekorz i Kuczok celują tu w Wielkość, ale nie mogą znaleźć złotego środka, miotając się między dwoma biegunami estetycznymi. Niby chcą być wiarygodni i malować głębokie portrety
Taka scena. Profesor ASP przechadza się ze swoją byłą studentką po galerii sztuki. Otaczają ich prace jego podopiecznych. Bohaterowie zatrzymują się przy piramidzie zbudowanej z jabłek. Profesor chwyta jeden z owoców, wgryza się w niego i stwierdza arbitralnie: jedyną wartością tego "dzieła" jest świeżość jabłek. Magdalena Piekorz (reżyserka, scenarzystka) i Wojciech Kuczok (scenarzysta) drwią tu sobie chyba z artystowskich pretensji i pustoty sztuki współczesnej. Ach, ci artyści – snoby, megalomani! Ironia sytuacji polega jednak na tym, że Piekorz i Kuczok sami nie są wolni od podobnych pretensji. Z tym, że nie kryją się z nimi za wydumanymi konceptami. Repertuar chwytów, które stosują, jest dużo bardziej klasyczny. Żeby nie powiedzieć: oczywisty. Żeby nie powiedzieć: pretensjonalny. Żeby nie powiedzieć: grafomański.



Duet twórców nie od dziś lubi zresztą dramatyczne gesty i wielkie metafory. W "Pręgach" zamknięty w sobie Żebrowski był przecież – znacząco! – grotołazem, a dylemat ojcostwa rozpracowywał, mażąc po lustrach pompatyczne kalambury. Bohaterką "Zbliżeń" jest z kolei Marta (Joanna Orleańska), rzeźbiarka, która w chwili życiowego kryzysu dokonuje bombastycznego aktu okaleczenia swoich rzeźb. Lepione przez nią latami ciała kobiet zostają w krytycznym momencie pozbawione piersi i innych części ciała, co u mentora bohaterki (pana od jabłek) wywołuje bezbrzeżny zachwyt. Prawdziwa sztuka powstaje przecież z krwi i potu artysty, w szale uniesień i nagłego natchnienia. Symbole są zresztą w życiu bohaterki wszechobecne – zarówno w jej pracy, jak i codzienności. Gdy na przykład coś złego ma spotkać jej matkę, Marta natrafia na plaży na… setki martwych ryb wyrzuconych na brzeg. Nie powinna więc nikogo dziwić puenta tej historii: kolejny dramatyczny napis na lustrze (choć nie tak pamiętny jak słynne "Wojciech/Ojciec"). To już chyba zresztą znak rozpoznawczy duetu Piekorz/Kuczok.



Analogii z "Pręgami" jest tu więcej. Znów oglądamy toksyczny trójkąt – tym razem odwrócony. Tam mieliśmy mężczyznę rozdartego między ojcem-tyranem a niosącą szansę na zbawienie dziewczyną. Tutaj jest kobieta tkwiąca między młotem zaborczej matczynej miłości a kowadłem związku z mężem. Matka (Ewa Wiśniewska) jest istnym pasożytem, domagającym się od córki bezwarunkowego uczucia, ciągłego towarzystwa i czułej opieki. Nieważne, czy Marta jest akurat w filharmonii, czy może uprawia seks z mężem, Jackiem (Łukasz Simlat). Matka może zadzwonić w każdym momencie, strasząc z komórki swoim głosem nagranym do upiornego dzwonka: "Martusiu, odbierz, tu mama". A Martusia – ku rosnącej frustracji Jacka – odbiera zawsze. Rozbrzmiewająca z głośnika telefonu prośba jest w rzeczywistości żądaniem, wzorcowym pasywno-agresywnym wybiegiem.

Piekorz i Kuczok celują tu w Wielkość, ale nie mogą znaleźć złotego środka, miotając się między dwoma biegunami estetycznymi. Niby chcą być wiarygodni i malować głębokie portrety psychologiczne bohaterów. Ale zarazem wciąż piszą wielką literą, inkrustując film metaforami, symbolami, Znaczącymi Scenami. Pół biedy, gdyby stali jedynie w rozkroku między dwoma konwencjami – żadna z nich nie jest jednak spełniona. Z jednej strony – telenowelowe klisze obyczajowe: od radosnego biegania po plaży w chwili radości po nagłe erupcje histerii i rzucanie szklankami przy rodzinnym stole. Z drugiej – "nastrojowe motywy": oniryczne retrospekcje z dzieciństwa bohaterki, kafkowski wątek komornika (Jacek Braciak), który znikąd pojawia się w mieszkaniu i wprowadza Atmosferę Zagrożenia, sekwencje z Martą gubiącą się w tłumie na ulicy. Ogląda się to niczym zbiór wyobrażeń o tym, jak wygląda prawdziwe życie. Oraz wielkie kino.



Piekorz i Kuczok mierzą się na własną "Pianistkę", ale nie wychodzi im nawet "Carrie". Michael Haneke miał swoją żelazną konsekwencję i fundament w postaci potężnej literatury Elfriede Jelinek. Brian De Palma posiłkował się umownością i możliwościami kina gatunkowego. Obaj nakręcili wybitne – choć całkowicie różne – filmy o toksycznych relacjach matek z córkami. Twórcy "Zbliżeń" mają oczywiście pretensje do kina autorskiego; za pan brat im raczej z Hanekem i Jelinek niż z De Palmą. Paradoksalnie jednak oferują coś bliższego kinu gatunków. Rezultat ich pracy – bogaty w (niekoniecznie pozytywne) zaskoczenia i (niezamierzone) okazje do śmiechu – ogląda się bowiem całkiem lekko. Jeśli "zły film" uznać za gatunek, mamy kolejnego reprezentanta.
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones